Mars... Od chwili, gdy
usłyszałam o rekrutacji, marzyłam o tym. One way ticket...
Nieważne, stanąć na glebie dwóch planet - to już życiowe
osiągnięcie. Ilu ludzi może powiedzieć coś takiego? Mama moja
rodzona zobaczyła to ogłoszenie w necie i z drwiną zapytała mojej
siostry, czy wyobraża sobie kogokolwiek, kto się pisze na coś
takiego. Na co moja siostrzyczka odpowiedziała ze spokojem:
- No znam jedną taką
osobę, Liv.
Mama zamyśliła się i
doszła do słusznego wniosku, że to szczera prawda i nie ma co z
nią dyskutować.
Nie wahałam się ani
chwili, wypełniłam formularz zgłoszeniowy i w końcu, po latach
przygotowań jestem tu! Na cholernie czerwonym Marsie. Znaczy jest
wkurwiająco pomarańczowo-różowy, ale z waszej perspektywy
cholernie czerwony, wybaczcie sarkazm.
Wylądowaliśmy,
odnotowaliśmy stabilną pogodę, co ponoć jest tu raczej wyjątkiem
niż regułą, i dowiedzieliśmy się, że mamy przeprowadzić testy
pola siłowego, które wymóżdżono na Uniwersytecie Waszyngtońskim.
Chodzi o sferę naładowanej plazmy, która ma chronić przed
promieniowaniem kosmicznym i takim wrednym wiatrem słonecznym.
Trzeba to tylko przetestować. A pieprzonym jajogłowym wydaje się,
że my tu, na Marsie, nie mamy nic innego do roboty.
Ledwie dotknęłam stopą
(w kombinezonie) powierzchni tej planety, a już zapowiedziano mi, że
co najmniej dwie sekcje mieszkalne zgłaszają niskie poziomy tlenu.
Noż, kurtyzana mać, a to moja wina? Przecież mnie tu nie było! Do
tego szpital nie wybudowany, podobnie z oczyszczalnią wody i
laboratorium, szklarnie w rozbudowie, że o centrum edukacyjnym w
ogóle chyba mogę zapomnieć. No dobra, mamy jakieś zapasy i dość
dużo energii elektrycznej. Może coś uda się zrobić.
- Jazda!!! - drę się na
te moje saskie pierdoły. - Ruszajcie dupska, bo wam nogi z nich
powyrywam!!!
Staram się być
najlepszym pieprzonym sierżantem w historii podboju kosmosu. Która
w końcu nie jest ani zbyt długa, ani zbyt imponująca. Potrzebuję
tlenu, instalacji elektrycznych i minerałów, w tej właśnie
kolejności. I niech mi, kurwa, skończą budować szpital i
oczyszczalnię wody.
Zajęło im to pieprzone
pięć ziemskich miesięcy. Bo ci, co pierwsi przybyli, nie mieli
cholernego czasu na wydobycie minerałów. Co oni,kurwa robili? Bo
się nawet nie pieprzyli - ciągle mam za mało ludzi do pracy. Mam
szpital, jeszcze nie skończony, ale już konowały mogą mi
dostarczyć leki. No i oczyszczalnia wody. Przecież nie da się,
cholera, pić brudnej wody ze stopionego lodu.
Na płaskowyżu
postawiliśmy farmę paneli fotowoltaicznych i kilka wiatraków
pionowych. Bez energii zginiemy tu szybciej, niż jakiś pieprzony
urzędas złoży podpis na naszym akcie zgonu. Laboratoria dalej w
powijakach (czytaj w kontenerach), na szczęście mamy zasoby, by
cokolwiek dalej stawiać.
Już mi się wydawało,
że jakoś ogarnęłam ten marsjański burdel, gdy przyszły
najnowsze raporty. Jakiś pieprzony grzyb rozwinął cywilizację
techniczną w filtrach kwatery Q1. Mam teraz na głowie stado
rozłożonych na łopatki kolonistów kompletnie niezdatnych do
czegokolwiek, poza wylegiwaniem się do góry brzuchem w łóżkach
szpitalnych. Jak dorwę tego, który nie sprawdził sterylności
filtrów, to lepiej niech już pisze testament. A żeby mi nie było
za dobrze, tąpnięcie w kopalni spowodowało straty w wydobyciu. Pal
sześc regolit, mamy zapasy. Ale lód? Bez lodu nie ma wody, do
jasnej cholery!
Rok jakoś minął.
Aczkolwiek kolonia jest w stanie , który pozwala na zaspokojenie
własnych potrzeb na żywność, lekarstwa, no i oczywiście tlen.
Nie odnotowaliśmy żadnych zgonów, całość populacji zdrowa i
nakarmiona. Realizacja misji z Agencji Kosmicznej... Nie
rozśmieszajcie mnie.
Gdy rozległy się
dźwięki alarmu, zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Na całe
nasze szczęście, pożar ogarnął jakieś stare resztki opakowań
po sprzęcie. Przez chwilę obawialiśmy się o transport sprzętu do
laboratorium, ale udało się wszystko jakoś opanować i sprzęt
ocalał. Super, może kiedyś nawet wybudujemy laboratorium. Na razie
mamy, cholera jasna, inne problemy. Przynajmniej pogoda sprzyja.
Marsjański wiaterek nieźle napędza nasze wiatraczki, co dało nam
niezły zapas energii.
Powiedziałam wiaterek?
Noż kurde, chyba muszę zacząć gryźć się w język. Wiaterek się
ciut rozszalał i burza piaskowa (tak, tak, wiem, że na warunki
marsjańskie to był pikuś) rozszczelniła lądownik. Zatem mamy
spore trudności z wydostaniem z niego potrzebnych nam jednak
zapasów.
Ale z kolei słoneczko nas lubi. Niebo czyste, pył gdzieś
diabli wzięli, więc panele pracują pełną mocą. Podobnie jak
generator MOXIE i szpital oraz szklarnie.
No dobra, brakuje ludzi do
pracy w szpitalu. Nikt głodny nie chodzi, oddychać też ma czym,
ale cholera nadal nie mam sił roboczych, by pomóc konowałom
zwalczyć tego grzyba z Q1.
Było za fajnie. Te
pierdolone urzędasy z Ziemi wysłały nam stary sprzęt i całe
nasze panele słoneczne poszły się walić. Tak, dobrze
słyszeliście. Nie mamy ogniw fotowoltaicznych. Ani jednego
pieprzonego panelika! Odtąd musimy polegać na wiatraczkach, lub
kupować energię z RTG (Radioisotope Thermoelectric Generator), co
do diabła nie jest tanie. Z drugiej strony, stać nas na to. Akurat
tej waluty mamy pod dostatkiem. Niestety, tylko tej. Na całe nasze
pieprzone szczęście, powiał wiaterek i elektrownie wiatrowe chyba
nam wystarczą.
Koloniści zadowoleni,
choć bij zabij nie wiem z czego.
Grzyb w Q1 dalej nieopanowany,
misja z agencji leży i kwiczy. No dobra, tlenu mamy wystarczająco
dużo, podobnie z żarełkiem.
Że co? Powiedziałam,
że nie mamy problemu z jedzeniem? Powinnam, była trzy razy ugryźć
się w ten głupi jęzor. Właśnie na biurku mam raport ze szklarni.
Ja nie wiem, kurwa, co za nasiona nam wysłano, ale wszystkie
pieprzone ziarenka były skażone, więc w dupę se je co najwyżej
możemy wsadzić. Straciliśmy niemal połowę zbiorów. A żeby było
nam mało, sam Mars zafundował nam kolejne trzęsienie ziemi w
obrębie obszaru wydobycia regolitu i lodu. Niech mi ktoś przypomni,
na jaką cholerę pchałam się na tę pieprzoną planetę?
Zaczyna się czwarty rok
mojego dowództwa nad marsjańską kolonią. Czwarty rok użerania
się ze wszystkim. No dobra, nikt nie umarł pod moją komenda, nikt
nawet za bardzo nie jest głodny, co do pierdolonego grzyba, to już
nie mam optymistycznych raportów.
Silny rozbłysk
słoneczny umożliwił nam przeprowadzenie testów tego gównianego
sprzętu z Uniwersytetu Waszyngtońskiego. Coś tam nawet jajogłowym
wyszło. Przesłaliśmy energię do tego złomu i uruchomiło się
jakieś pole siłowe, które ochroniło ludzi pracujących na
zewnątrz.
Aczkolwiek nasza radość i euforia trwały krótko. Zaraz
potem uderzyła w nas burza piaskowa. Pył odciął nas od słońca,
co zmniejszyło zbiory w szklarniach, ale też nieco uszkodził
instalacje wiatrowe. Mimo wszystko udało się nam w końcu wybudować
laboratorium. Miejmy nadzieję, że coś z tego dobrego dla kolonii
wyniknie. Perspektywy są niezłe, ale Mars szybko uczy pesymizmu.
Mój ostatni rok na
pieprzonym stanowisku szefa kolonii. Nigdy więcej! Nadal męczy nas
grzyb w kwaterach mieszkalnych. Jedynie produkcja tlenu jest na
poziomie, który nas zadowala. O reszcie, szkoda gadać. Z całej
misji jeden udany test urządzeń – dół wręcz masakryczny.
Brakuje nam lodu, nie ma czego oczyszczać. Regolitu mamy jakieś tam
zapasy, nawet niezłe. Ale bez lodu daleko nie pociągniemy.
No dobra, mało mi kurwa
było. Mało problemów z pogodą, trzęsieniami ziemi i grzybami.
Musieli przylecieć Ruskie.
Nie to, żebym ich nie lubiła. Spoko są,
dobrą wódkę przywieźli. I niezły kawior. Ale po wstępnych
rewerencjach wyszło szydło z worka. Przyszpilił ich ten Mars jak
diabli. Potrzebowali co nieco od nas sprzętu. Cholera, nie odmawia
się w takiej potrzebie. Żebyśmy tylko my się w niej za chwilę
nie znaleźli... Nie chcę być krukiem złych wieści.
No tak, nieszczęścia
chodzą stadami. Znów dopadła nas burza piaskowa. Ledwie zdążyliśmy
naprawić wiatraki i oczyścić powierzchnie szklarni, a trzeba
będzie całość zaczynać od nowa. Wydałam niemal całą kasę na
zakup energii z RTG. Albo będziemy ją mieć, albo cała kolonia
zginie. Chrzanić kasę. Udało się znaleźć jakiś niewielki
pokład lodu, będziemy mieć wodę. Energii mam akurat, choć
wolałabym mieć większą rezerwę. Jedyne, czego nam kierwa nie
brakuje, to regolit. Tylko co ja mam z nim do jasnej anielki robić?
Nie mam ludzi, by wysyłać ich na place budów. Całe szczęście,
że tlenu nie brakuje. Dbam o to, jak diabli. Z lekami i żarciem
jest zdecydowanie gorzej. A ci porąbani koloniści chodzą
zadowoleni, jak naćpane punki. Czyżby mieszanka powietrzna
zawierała za dużo tlenu? Chciałam w laboratorium zająć się
techniką konwertowania CO2, ale chyba niepotrzebnie traciłam na to
zasoby kolonii...
Dobra, mamy wodę,
energię i jakieś tam zapasy. Do tego nie wydałam całej kasy, więc
ileś tam kredytów też mam w Agencji Kosmicznej. Z drugiej strony
realizacja misji...
Wolę nie mówić, co zrobiła. I nie mam już
czasu zastanawiać się, jak to kierwa wszystko naprawić. Właśnie
odwołano mnie ze stanowiska. Nikomu nie życzę być w mojej skórze.
Na jaką cholerę był mi ten cały Mars?