środa, 5 grudnia 2018

Martians: A story of Civilisation - opowiadanie

Opowiadanie na gorąco pisane z przebiegu gry w wariancie SOLO.1


Mars... Od chwili, gdy usłyszałam o rekrutacji, marzyłam o tym. One way ticket... Nieważne, stanąć na glebie dwóch planet - to już życiowe osiągnięcie. Ilu ludzi może powiedzieć coś takiego? Mama moja rodzona zobaczyła to ogłoszenie w necie i z drwiną zapytała mojej siostry, czy wyobraża sobie kogokolwiek, kto się pisze na coś takiego. Na co moja siostrzyczka odpowiedziała ze spokojem:
- No znam jedną taką osobę, Liv.
Mama zamyśliła się i doszła do słusznego wniosku, że to szczera prawda i nie ma co z nią dyskutować.


 Nie wahałam się ani chwili, wypełniłam formularz zgłoszeniowy i w końcu, po latach przygotowań jestem tu! Na cholernie czerwonym Marsie. Znaczy jest wkurwiająco pomarańczowo-różowy, ale z waszej perspektywy cholernie czerwony, wybaczcie sarkazm.
Wylądowaliśmy, odnotowaliśmy stabilną pogodę, co ponoć jest tu raczej wyjątkiem niż regułą, i dowiedzieliśmy się, że mamy przeprowadzić testy pola siłowego, które wymóżdżono na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Chodzi o sferę naładowanej plazmy, która ma chronić przed promieniowaniem kosmicznym i takim wrednym wiatrem słonecznym. Trzeba to tylko przetestować. A pieprzonym jajogłowym wydaje się, że my tu, na Marsie, nie mamy nic innego do roboty.
Ledwie dotknęłam stopą (w kombinezonie) powierzchni tej planety, a już zapowiedziano mi, że co najmniej dwie sekcje mieszkalne zgłaszają niskie poziomy tlenu. Noż, kurtyzana mać, a to moja wina? Przecież mnie tu nie było! Do tego szpital nie wybudowany, podobnie z oczyszczalnią wody i laboratorium, szklarnie w rozbudowie, że o centrum edukacyjnym w ogóle chyba mogę zapomnieć. No dobra, mamy jakieś zapasy i dość dużo energii elektrycznej. Może coś uda się zrobić.
- Jazda!!! - drę się na te moje saskie pierdoły. - Ruszajcie dupska, bo wam nogi z nich powyrywam!!!
Staram się być najlepszym pieprzonym sierżantem w historii podboju kosmosu. Która w końcu nie jest ani zbyt długa, ani zbyt imponująca. Potrzebuję tlenu, instalacji elektrycznych i minerałów, w tej właśnie kolejności. I niech mi, kurwa, skończą budować szpital i oczyszczalnię wody.
Zajęło im to pieprzone pięć ziemskich miesięcy. Bo ci, co pierwsi przybyli, nie mieli cholernego czasu na wydobycie minerałów. Co oni,kurwa robili? Bo się nawet nie pieprzyli - ciągle mam za mało ludzi do pracy. Mam szpital, jeszcze nie skończony, ale już konowały mogą mi dostarczyć leki. No i oczyszczalnia wody. Przecież nie da się, cholera, pić brudnej wody ze stopionego lodu.
Na płaskowyżu postawiliśmy farmę paneli fotowoltaicznych i kilka wiatraków pionowych. Bez energii zginiemy tu szybciej, niż jakiś pieprzony urzędas złoży podpis na naszym akcie zgonu. Laboratoria dalej w powijakach (czytaj w kontenerach), na szczęście mamy zasoby, by cokolwiek dalej stawiać.
Już mi się wydawało, że jakoś ogarnęłam ten marsjański burdel, gdy przyszły najnowsze raporty. Jakiś pieprzony grzyb rozwinął cywilizację techniczną w filtrach kwatery Q1. Mam teraz na głowie stado rozłożonych na łopatki kolonistów kompletnie niezdatnych do czegokolwiek, poza wylegiwaniem się do góry brzuchem w łóżkach szpitalnych. Jak dorwę tego, który nie sprawdził sterylności filtrów, to lepiej niech już pisze testament. A żeby mi nie było za dobrze, tąpnięcie w kopalni spowodowało straty w wydobyciu. Pal sześc regolit, mamy zapasy. Ale lód? Bez lodu nie ma wody, do jasnej cholery!
Rok jakoś minął. Aczkolwiek kolonia jest w stanie , który pozwala na zaspokojenie własnych potrzeb na żywność, lekarstwa, no i oczywiście tlen. Nie odnotowaliśmy żadnych zgonów, całość populacji zdrowa i nakarmiona. Realizacja misji z Agencji Kosmicznej... Nie rozśmieszajcie mnie.
Gdy rozległy się dźwięki alarmu, zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Na całe nasze szczęście, pożar ogarnął jakieś stare resztki opakowań po sprzęcie. Przez chwilę obawialiśmy się o transport sprzętu do laboratorium, ale udało się wszystko jakoś opanować i sprzęt ocalał. Super, może kiedyś nawet wybudujemy laboratorium. Na razie mamy, cholera jasna, inne problemy. Przynajmniej pogoda sprzyja. Marsjański wiaterek nieźle napędza nasze wiatraczki, co dało nam niezły zapas energii.
Powiedziałam wiaterek? Noż kurde, chyba muszę zacząć gryźć się w język. Wiaterek się ciut rozszalał i burza piaskowa (tak, tak, wiem, że na warunki marsjańskie to był pikuś) rozszczelniła lądownik. Zatem mamy spore trudności z wydostaniem z niego potrzebnych nam jednak zapasów. 

Ale z kolei słoneczko nas lubi. Niebo czyste, pył gdzieś diabli wzięli, więc panele pracują pełną mocą. Podobnie jak generator MOXIE i szpital oraz szklarnie. 

No dobra, brakuje ludzi do pracy w szpitalu. Nikt głodny nie chodzi, oddychać też ma czym, ale cholera nadal nie mam sił roboczych, by pomóc konowałom zwalczyć tego grzyba z Q1.
Było za fajnie. Te pierdolone urzędasy z Ziemi wysłały nam stary sprzęt i całe nasze panele słoneczne poszły się walić. Tak, dobrze słyszeliście. Nie mamy ogniw fotowoltaicznych. Ani jednego pieprzonego panelika! Odtąd musimy polegać na wiatraczkach, lub kupować energię z RTG (Radioisotope Thermoelectric Generator), co do diabła nie jest tanie. Z drugiej strony, stać nas na to. Akurat tej waluty mamy pod dostatkiem. Niestety, tylko tej. Na całe nasze pieprzone szczęście, powiał wiaterek i elektrownie wiatrowe chyba nam wystarczą.
Koloniści zadowoleni, choć bij zabij nie wiem z czego. 

Grzyb w Q1 dalej nieopanowany, misja z agencji leży i kwiczy. No dobra, tlenu mamy wystarczająco dużo, podobnie z żarełkiem.
Że co? Powiedziałam, że nie mamy problemu z jedzeniem? Powinnam, była trzy razy ugryźć się w ten głupi jęzor. Właśnie na biurku mam raport ze szklarni. Ja nie wiem, kurwa, co za nasiona nam wysłano, ale wszystkie pieprzone ziarenka były skażone, więc w dupę se je co najwyżej możemy wsadzić. Straciliśmy niemal połowę zbiorów. A żeby było nam mało, sam Mars zafundował nam kolejne trzęsienie ziemi w obrębie obszaru wydobycia regolitu i lodu. Niech mi ktoś przypomni, na jaką cholerę pchałam się na tę pieprzoną planetę?
Zaczyna się czwarty rok mojego dowództwa nad marsjańską kolonią. Czwarty rok użerania się ze wszystkim. No dobra, nikt nie umarł pod moją komenda, nikt nawet za bardzo nie jest głodny, co do pierdolonego grzyba, to już nie mam optymistycznych raportów.
Silny rozbłysk słoneczny umożliwił nam przeprowadzenie testów tego gównianego sprzętu z Uniwersytetu Waszyngtońskiego. Coś tam nawet jajogłowym wyszło. Przesłaliśmy energię do tego złomu i uruchomiło się jakieś pole siłowe, które ochroniło ludzi pracujących na zewnątrz. 

Aczkolwiek nasza radość i euforia trwały krótko. Zaraz potem uderzyła w nas burza piaskowa. Pył odciął nas od słońca, co zmniejszyło zbiory w szklarniach, ale też nieco uszkodził instalacje wiatrowe. Mimo wszystko udało się nam w końcu wybudować laboratorium. Miejmy nadzieję, że coś z tego dobrego dla kolonii wyniknie. Perspektywy są niezłe, ale Mars szybko uczy pesymizmu.
Mój ostatni rok na pieprzonym stanowisku szefa kolonii. Nigdy więcej! Nadal męczy nas grzyb w kwaterach mieszkalnych. Jedynie produkcja tlenu jest na poziomie, który nas zadowala. O reszcie, szkoda gadać. Z całej misji jeden udany test urządzeń – dół wręcz masakryczny. Brakuje nam lodu, nie ma czego oczyszczać. Regolitu mamy jakieś tam zapasy, nawet niezłe. Ale bez lodu daleko nie pociągniemy.
No dobra, mało mi kurwa było. Mało problemów z pogodą, trzęsieniami ziemi i grzybami. Musieli przylecieć Ruskie. 

Nie to, żebym ich nie lubiła. Spoko są, dobrą wódkę przywieźli. I niezły kawior. Ale po wstępnych rewerencjach wyszło szydło z worka. Przyszpilił ich ten Mars jak diabli. Potrzebowali co nieco od nas sprzętu. Cholera, nie odmawia się w takiej potrzebie. Żebyśmy tylko my się w niej za chwilę nie znaleźli... Nie chcę być krukiem złych wieści.
No tak, nieszczęścia chodzą stadami. Znów dopadła nas burza piaskowa. Ledwie zdążyliśmy naprawić wiatraki i oczyścić powierzchnie szklarni, a trzeba będzie całość zaczynać od nowa. Wydałam niemal całą kasę na zakup energii z RTG. Albo będziemy ją mieć, albo cała kolonia zginie. Chrzanić kasę. Udało się znaleźć jakiś niewielki pokład lodu, będziemy mieć wodę. Energii mam akurat, choć wolałabym mieć większą rezerwę. Jedyne, czego nam kierwa nie brakuje, to regolit. Tylko co ja mam z nim do jasnej anielki robić? Nie mam ludzi, by wysyłać ich na place budów. Całe szczęście, że tlenu nie brakuje. Dbam o to, jak diabli. Z lekami i żarciem jest zdecydowanie gorzej. A ci porąbani koloniści chodzą zadowoleni, jak naćpane punki. Czyżby mieszanka powietrzna zawierała za dużo tlenu? Chciałam w laboratorium zająć się techniką konwertowania CO2, ale chyba niepotrzebnie traciłam na to zasoby kolonii...
Dobra, mamy wodę, energię i jakieś tam zapasy. Do tego nie wydałam całej kasy, więc ileś tam kredytów też mam w Agencji Kosmicznej. Z drugiej strony realizacja misji... 

Wolę nie mówić, co zrobiła. I nie mam już czasu zastanawiać się, jak to kierwa wszystko naprawić. Właśnie odwołano mnie ze stanowiska. Nikomu nie życzę być w mojej skórze. Na jaką cholerę był mi ten cały Mars?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz