środa, 5 grudnia 2018

Martians: A story of Civilisation - opowiadanie

Opowiadanie na gorąco pisane z przebiegu gry w wariancie SOLO.1


Mars... Od chwili, gdy usłyszałam o rekrutacji, marzyłam o tym. One way ticket... Nieważne, stanąć na glebie dwóch planet - to już życiowe osiągnięcie. Ilu ludzi może powiedzieć coś takiego? Mama moja rodzona zobaczyła to ogłoszenie w necie i z drwiną zapytała mojej siostry, czy wyobraża sobie kogokolwiek, kto się pisze na coś takiego. Na co moja siostrzyczka odpowiedziała ze spokojem:
- No znam jedną taką osobę, Liv.
Mama zamyśliła się i doszła do słusznego wniosku, że to szczera prawda i nie ma co z nią dyskutować.


 Nie wahałam się ani chwili, wypełniłam formularz zgłoszeniowy i w końcu, po latach przygotowań jestem tu! Na cholernie czerwonym Marsie. Znaczy jest wkurwiająco pomarańczowo-różowy, ale z waszej perspektywy cholernie czerwony, wybaczcie sarkazm.
Wylądowaliśmy, odnotowaliśmy stabilną pogodę, co ponoć jest tu raczej wyjątkiem niż regułą, i dowiedzieliśmy się, że mamy przeprowadzić testy pola siłowego, które wymóżdżono na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Chodzi o sferę naładowanej plazmy, która ma chronić przed promieniowaniem kosmicznym i takim wrednym wiatrem słonecznym. Trzeba to tylko przetestować. A pieprzonym jajogłowym wydaje się, że my tu, na Marsie, nie mamy nic innego do roboty.
Ledwie dotknęłam stopą (w kombinezonie) powierzchni tej planety, a już zapowiedziano mi, że co najmniej dwie sekcje mieszkalne zgłaszają niskie poziomy tlenu. Noż, kurtyzana mać, a to moja wina? Przecież mnie tu nie było! Do tego szpital nie wybudowany, podobnie z oczyszczalnią wody i laboratorium, szklarnie w rozbudowie, że o centrum edukacyjnym w ogóle chyba mogę zapomnieć. No dobra, mamy jakieś zapasy i dość dużo energii elektrycznej. Może coś uda się zrobić.
- Jazda!!! - drę się na te moje saskie pierdoły. - Ruszajcie dupska, bo wam nogi z nich powyrywam!!!
Staram się być najlepszym pieprzonym sierżantem w historii podboju kosmosu. Która w końcu nie jest ani zbyt długa, ani zbyt imponująca. Potrzebuję tlenu, instalacji elektrycznych i minerałów, w tej właśnie kolejności. I niech mi, kurwa, skończą budować szpital i oczyszczalnię wody.
Zajęło im to pieprzone pięć ziemskich miesięcy. Bo ci, co pierwsi przybyli, nie mieli cholernego czasu na wydobycie minerałów. Co oni,kurwa robili? Bo się nawet nie pieprzyli - ciągle mam za mało ludzi do pracy. Mam szpital, jeszcze nie skończony, ale już konowały mogą mi dostarczyć leki. No i oczyszczalnia wody. Przecież nie da się, cholera, pić brudnej wody ze stopionego lodu.
Na płaskowyżu postawiliśmy farmę paneli fotowoltaicznych i kilka wiatraków pionowych. Bez energii zginiemy tu szybciej, niż jakiś pieprzony urzędas złoży podpis na naszym akcie zgonu. Laboratoria dalej w powijakach (czytaj w kontenerach), na szczęście mamy zasoby, by cokolwiek dalej stawiać.
Już mi się wydawało, że jakoś ogarnęłam ten marsjański burdel, gdy przyszły najnowsze raporty. Jakiś pieprzony grzyb rozwinął cywilizację techniczną w filtrach kwatery Q1. Mam teraz na głowie stado rozłożonych na łopatki kolonistów kompletnie niezdatnych do czegokolwiek, poza wylegiwaniem się do góry brzuchem w łóżkach szpitalnych. Jak dorwę tego, który nie sprawdził sterylności filtrów, to lepiej niech już pisze testament. A żeby mi nie było za dobrze, tąpnięcie w kopalni spowodowało straty w wydobyciu. Pal sześc regolit, mamy zapasy. Ale lód? Bez lodu nie ma wody, do jasnej cholery!
Rok jakoś minął. Aczkolwiek kolonia jest w stanie , który pozwala na zaspokojenie własnych potrzeb na żywność, lekarstwa, no i oczywiście tlen. Nie odnotowaliśmy żadnych zgonów, całość populacji zdrowa i nakarmiona. Realizacja misji z Agencji Kosmicznej... Nie rozśmieszajcie mnie.
Gdy rozległy się dźwięki alarmu, zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Na całe nasze szczęście, pożar ogarnął jakieś stare resztki opakowań po sprzęcie. Przez chwilę obawialiśmy się o transport sprzętu do laboratorium, ale udało się wszystko jakoś opanować i sprzęt ocalał. Super, może kiedyś nawet wybudujemy laboratorium. Na razie mamy, cholera jasna, inne problemy. Przynajmniej pogoda sprzyja. Marsjański wiaterek nieźle napędza nasze wiatraczki, co dało nam niezły zapas energii.
Powiedziałam wiaterek? Noż kurde, chyba muszę zacząć gryźć się w język. Wiaterek się ciut rozszalał i burza piaskowa (tak, tak, wiem, że na warunki marsjańskie to był pikuś) rozszczelniła lądownik. Zatem mamy spore trudności z wydostaniem z niego potrzebnych nam jednak zapasów. 

Ale z kolei słoneczko nas lubi. Niebo czyste, pył gdzieś diabli wzięli, więc panele pracują pełną mocą. Podobnie jak generator MOXIE i szpital oraz szklarnie. 

No dobra, brakuje ludzi do pracy w szpitalu. Nikt głodny nie chodzi, oddychać też ma czym, ale cholera nadal nie mam sił roboczych, by pomóc konowałom zwalczyć tego grzyba z Q1.
Było za fajnie. Te pierdolone urzędasy z Ziemi wysłały nam stary sprzęt i całe nasze panele słoneczne poszły się walić. Tak, dobrze słyszeliście. Nie mamy ogniw fotowoltaicznych. Ani jednego pieprzonego panelika! Odtąd musimy polegać na wiatraczkach, lub kupować energię z RTG (Radioisotope Thermoelectric Generator), co do diabła nie jest tanie. Z drugiej strony, stać nas na to. Akurat tej waluty mamy pod dostatkiem. Niestety, tylko tej. Na całe nasze pieprzone szczęście, powiał wiaterek i elektrownie wiatrowe chyba nam wystarczą.
Koloniści zadowoleni, choć bij zabij nie wiem z czego. 

Grzyb w Q1 dalej nieopanowany, misja z agencji leży i kwiczy. No dobra, tlenu mamy wystarczająco dużo, podobnie z żarełkiem.
Że co? Powiedziałam, że nie mamy problemu z jedzeniem? Powinnam, była trzy razy ugryźć się w ten głupi jęzor. Właśnie na biurku mam raport ze szklarni. Ja nie wiem, kurwa, co za nasiona nam wysłano, ale wszystkie pieprzone ziarenka były skażone, więc w dupę se je co najwyżej możemy wsadzić. Straciliśmy niemal połowę zbiorów. A żeby było nam mało, sam Mars zafundował nam kolejne trzęsienie ziemi w obrębie obszaru wydobycia regolitu i lodu. Niech mi ktoś przypomni, na jaką cholerę pchałam się na tę pieprzoną planetę?
Zaczyna się czwarty rok mojego dowództwa nad marsjańską kolonią. Czwarty rok użerania się ze wszystkim. No dobra, nikt nie umarł pod moją komenda, nikt nawet za bardzo nie jest głodny, co do pierdolonego grzyba, to już nie mam optymistycznych raportów.
Silny rozbłysk słoneczny umożliwił nam przeprowadzenie testów tego gównianego sprzętu z Uniwersytetu Waszyngtońskiego. Coś tam nawet jajogłowym wyszło. Przesłaliśmy energię do tego złomu i uruchomiło się jakieś pole siłowe, które ochroniło ludzi pracujących na zewnątrz. 

Aczkolwiek nasza radość i euforia trwały krótko. Zaraz potem uderzyła w nas burza piaskowa. Pył odciął nas od słońca, co zmniejszyło zbiory w szklarniach, ale też nieco uszkodził instalacje wiatrowe. Mimo wszystko udało się nam w końcu wybudować laboratorium. Miejmy nadzieję, że coś z tego dobrego dla kolonii wyniknie. Perspektywy są niezłe, ale Mars szybko uczy pesymizmu.
Mój ostatni rok na pieprzonym stanowisku szefa kolonii. Nigdy więcej! Nadal męczy nas grzyb w kwaterach mieszkalnych. Jedynie produkcja tlenu jest na poziomie, który nas zadowala. O reszcie, szkoda gadać. Z całej misji jeden udany test urządzeń – dół wręcz masakryczny. Brakuje nam lodu, nie ma czego oczyszczać. Regolitu mamy jakieś tam zapasy, nawet niezłe. Ale bez lodu daleko nie pociągniemy.
No dobra, mało mi kurwa było. Mało problemów z pogodą, trzęsieniami ziemi i grzybami. Musieli przylecieć Ruskie. 

Nie to, żebym ich nie lubiła. Spoko są, dobrą wódkę przywieźli. I niezły kawior. Ale po wstępnych rewerencjach wyszło szydło z worka. Przyszpilił ich ten Mars jak diabli. Potrzebowali co nieco od nas sprzętu. Cholera, nie odmawia się w takiej potrzebie. Żebyśmy tylko my się w niej za chwilę nie znaleźli... Nie chcę być krukiem złych wieści.
No tak, nieszczęścia chodzą stadami. Znów dopadła nas burza piaskowa. Ledwie zdążyliśmy naprawić wiatraki i oczyścić powierzchnie szklarni, a trzeba będzie całość zaczynać od nowa. Wydałam niemal całą kasę na zakup energii z RTG. Albo będziemy ją mieć, albo cała kolonia zginie. Chrzanić kasę. Udało się znaleźć jakiś niewielki pokład lodu, będziemy mieć wodę. Energii mam akurat, choć wolałabym mieć większą rezerwę. Jedyne, czego nam kierwa nie brakuje, to regolit. Tylko co ja mam z nim do jasnej anielki robić? Nie mam ludzi, by wysyłać ich na place budów. Całe szczęście, że tlenu nie brakuje. Dbam o to, jak diabli. Z lekami i żarciem jest zdecydowanie gorzej. A ci porąbani koloniści chodzą zadowoleni, jak naćpane punki. Czyżby mieszanka powietrzna zawierała za dużo tlenu? Chciałam w laboratorium zająć się techniką konwertowania CO2, ale chyba niepotrzebnie traciłam na to zasoby kolonii...
Dobra, mamy wodę, energię i jakieś tam zapasy. Do tego nie wydałam całej kasy, więc ileś tam kredytów też mam w Agencji Kosmicznej. Z drugiej strony realizacja misji... 

Wolę nie mówić, co zrobiła. I nie mam już czasu zastanawiać się, jak to kierwa wszystko naprawić. Właśnie odwołano mnie ze stanowiska. Nikomu nie życzę być w mojej skórze. Na jaką cholerę był mi ten cały Mars?

niedziela, 3 grudnia 2017

Rok ponad minął, jak jeden dzień

Dawno nic nie pisałam, ale tydzień temu zostałam wytyczona do podjęcia wyzwania:
"Seven Days. Seven black and white photos about your life. No people. No explanation. challenge someone every day."
Z reguły tego typu akcje na mordoksiążce wybitnie mnie irytują, ale ta spodobała mi się niepomiernie. Uwielbiam czarno-białe zdjęcia. Mają w sobie niesamowitą magię i potęgę wyrazu. Nie to, bym się uważała za dobrego fotografa, ale nawet najmarniejsze zdjęcie w konwencji czarno-białej może stać się czymś zdecydowanie lepszym. Oto siedem dni mojego życia na tych monochromatycznych ilustracjach.

Życie na rezerwie









Żyję na krawędzi, zawsze na rezerwie, na ostatkach pieniędzy, sił, wytrwałości. Nawet w moim samochodzie rezerwa pali się bardzo często. Bardzo bym chciała robić rzeczy z wyprzedzeniem, ale jakoś rzadko mi się to udaje.

Zima i jezioro











Kocham przyjeżdżać w to miejsce. To jezioro Wysokie między Chwaszczynem a Nowym Światem. Jeśli mam pół godzinki do korepetycji, których udzielam gdzieś w pobliżu, to przyjeżdżam tutaj. Nawet jak jest ciemno i zimno. Woda zawsze ma w sobie coś, co uspokaja i koi.

Grabówek










Dzielnica mojego dzieciństwa. Szkoła Morska. Tutaj spędziłam trzynaście pierwszych lat mojego życia, tu chodziłam do szkoły nr 17, tutaj wróciłam na krótko po śmierci babci. I nadal tęsknię za tym miejscem, tak jak tęskni się za niefrasobliwym, wiecznie słonecznym i szczęśliwym dzieciństwem.









Smocza sypialnia







Listopad to miesiąc, kiedy słowo sen nabiera szczególnej mocy. Uwielbiam spać, a zwłaszcza w swojej sypialni. Nad moim snem czuwa zaś smoczyca, której świecące w mroku oko pilnuje, by nikt snu nie zakłócał.











Rozrywka






Rękodzieło to dla mnie bardzo przyjemny sposób spędzania wolnego czasu. Na zdjęciu Wisia - wspaniała maszyna dziewiarska, która potrafi robić cudeńka. Jeśli zaś rozrywka w większym towarzystwie, to nie ma jak fajne planszówki. Przypomina to rodzinne sobotnie spotkania, gdy zasiadało się z gościem, który sobie wpadł ot tak, bez zapowiedzi i zaproszenia, i grało się w karty.









W drodze





Całe życie mam poczucie, że jestem w drodze. Dosłownie: jazda na korepetycje, często wiele kilometrów, dojazdy do szkoły, pracy, na uczelnie, a tego dnia wyjazd do Warszawy. Ale też w przenośni. Ciągle mam wrażenie, że jeszcze nie dotarłam do tego miejsca w życiu, w którym mogłabym powiedzieć: jestem w domu.











Ograniczenia







Jest ich mnóstwo. Z każdej strony otaczają nas mury, druty, zasieki czy szklane sufity. Ale akurat w tym wypadku ja jestem po tej stronie tego drutu, gdzie wstęp mają tylko wybrani. Więc dla mnie mimo wszystko to optymistyczny akcent na zakończenie wyzwania.










Wyzwanie mnie zachwyciło. Codziennie musiałam wybrać miejsce, scenerię, przedmioty, które w jakiś sposób symbolizują czy moje życie, czy ten konkretny dzień mojego życia. Mam zamiar dzieło kontynuować.

piątek, 9 września 2016

Wyprawa

Z okazji sześćdziesiątych urodzin swojej rodzicielki postanowiłam zrobić Jej prezent i zabrać na kilkudniową włóczęgę po Kaszubach. Ponieważ jednak dawczyni połowy mojej puli genowej zażądała uwzględnienia Malborka, w którym to pierwszy i ostatni raz była pod koniec lat 60., zatem plan naszej podróży uwzględnił okolice Żuław.
Dzień pierwszy (25 sierpnia)
Wyruszyłyśmy około dziewiątej rano w stronę Zalewu Wiślanego. Jedna z moich znajomych opublikowała na swoim blogu cudowne zdjęcia z Kadyn, więc zapragnęłam i ja zobaczyć tę magiczną miejscowość. Zatrzymałyśmy się tam na śniadanie i usze przyznać, że to było pierwsze miejsce, które zobaczyłam w ciągu następnych czterech dni, w którym bardzo chciałabym mieszkać. Między Kadynami a Suchaczem zjechałam z drogi, gdyż zachwycił mnie taki oto widok:
Widok na Zalew Wiślany
Pogoda była cudowna, piękne lato, które ogólnie tego roku nas za bardzo nie rozpieszczało. Około południa dotarłyśmy do Malborka.
Pierwsze spojrzenie na zamek
Z niecierpliwością oczekiwałam widoku wspanialej mozaikowej figury Matki Boskiej i nie zawiodłam się. Naprawdę robi ogromne wrażenie.
Wschodnia fasada kościoła na Zamku Wysokim
Bilet wstępu zaskoczył mnie swoją ceną. W sensie takim, że jest ona bardzo wysoka. Jednak stwierdzam, iż warto zapłacić te 40 zł, ale należy do Malborka przyjechać rano, skorzystać z przewodnika audio (w cenie biletu) i na zwiedzanie poświęcić cały dzień. Zwiedzać zamek w swoim tempie, odpoczywać sobie choćby w Ogrodzie Różany na leżaczkach, wziąć ze sobą jedzenie i dużo picia i donikąd się nie spieszyć. My wybrałyśmy opcje zwiedzania z przewodnikiem i to był błąd. Nie dość, że przewodnik trafił nam się średnio ciekawy, to jeszcze tempo zwiedzania sprawiło, że nie miałyśmy czasu skupić się na to, co nas rzeczywiście interesowało.
Druga Matka Boska witająca wkraczających na Zamek Średni

Brama na Zamek Średni
Na Zamku Średnim obrodziło w sklepiki i knajpki, gdzie można spokojnie sobie coś zjeść. Bilet upoważnia do przebywania na zamku aż do jego zamknięcia i warto z tego skorzystać.
Dziedziniec Zamku Średniego z widokiem na kaplicę Wielkich Mistrzów

Sklepienie Wielkiego Refektarza
Gdy byłam w Malborku kilka lat temu, fotografowanie było dozwolone jedynie po dokonaniu stosownej opłaty w kasie biletowej. Na całe szczęście obecnie nie ma już żadnych zakazów, poza standardowym zakazem używania lampy błyskowej.


Kominek w letnim refektarzu Pałacu Wielkich Mistrzów ze słynnym kamiennym pociskiem, wystrzelonym w 1410 roku przez polskiego artylerzystę, który to pocisk minął słup podtrzymujący strop o szerokość trzech palców

Pałac Wielkich Mistrzów - widok od strony dziedzińca
Z niecierpliwością oczekiwałam wejścia do kościoła na Zamku Wysokim. Gdy zwiedzałam go ostatnio była to w zasadzie ruina z betonowy stropem. Obecnie sklepienie zostało odtworzone i kościół zaczął przypominać swój średniowieczny pierwowzór.

Złota Brama

Kościół na Zamku Wysokim

Odtworzona z potrzaskanych kawałeczków empora - chyba najtrudniejsze puzzle świata
Ponoć najbardziej uduchowiona średniowieczna figura Jezusa

I ostatnie spojrzenie na Pałac Wielkich Mistrzów
Niestety, z powodu niewielkiej ilości światła nie udało mi się zrobić zdjęcia wnętrza, które najbardziej mnie zachwyciło - kuchni na Zamku Wysokim. I kiedy sobie pomyśle, że znajoma ekipa ze Słupska miała w tym roku możliwość gotowania w tej kuchni, to zazdrość mnie aż skręca. Ja też chcę!!!
Po zwiedzeniu zamku obrałyśmy kierunek na Kościerzynę. W planie było zwiedzenie Muzeum Kolejnictwa. No, ale plany są po to, by je zmieniać, kiedy zajdzie taka potrzeba. Zmiana polegała zaś na tym, ze przemknęłyśmy przez Kościerzynę prosto do Gowidlina, gdzie miałyśmy zarezerwowany nocleg w Willi Bezycer. Jeżeli ktoś planuje nocleg w tamtych okolicach, z ręką na sercu polecam pensjonat. Naprawdę bardzo przyjemne miejsce.
W takim to miejscu zjadłyśmy sobie kolację
Dzień 2 (26 sierpnia)
Poranek przywitał nas piękną pogodą. Zapowiadał się kolejny upalny dzień. W planach było zwiedzanie zabytkowego kościółka w Sierakowicach. Najpierw jednak pojechałyśmy na lody, a potem się okazało, że kościółek zostanie otwarty dopiero o 12. Co robić z czasem? Nawigacja Google podpowiedziała, ze w pobliżu jest jeziorko, gdzie można się rozłożyć z kocykami i poleniuchować.

Przyjemne miejsce na przedpołudniowy odpoczynek
Punkt 12.00 stanęłyśmy pod kościołem pod wezwaniem św. Marcina


Stary kościół - obecnie nie pełniący już funkcji sakralnej
W samy kościele uprzejma kustoszka uruchomiła przewodnika audio, który zapewni nas, że to największy i ostatni tego typu kościół zbudowany na Kaszubach.


Wnętrze kościoła

Zabytkowa figura Matki Boskiej

Główny ołtarz

Ołtarz boczny z figurą patrona kościoła

Ambona z płaskorzeźbami czterech Ewangelistów

Malowane zdobienia


Chrzcielnica

Nietypowy dach nad kaplicą boczną


Chór z organami
Z Sierakowic ruszyłyśmy w stronę kamiennych kręgów w Węsiorach, po drodze zaś chciałyśmy odwiedzić zrekonstruowaną wioskę Gotów. Wioska, a jakże, była, tylko jej brama trwała zamknięta na głucho mimo obecności "Gotów" w grodzie. Jacyś niegościnni ci Goci.



Zamknięta na głucho brama
W kamiennych kręgach węsiorskich ponoć można naładować się energią i pozbyć się chaosu. Mimo usilnych starań znów nie udało mi się otworzyć portalu i przenieść się do przeszłości lub alternatywnego wszechświata...


Polskie Stonehange

W tym kamienny kręgu energia jest ponoć najsilniejsza

Mini krąg współczesny
Drugi nocleg miałyśmy zarezerwowane na samym zamku w Bytowie.

Zamkowe łoże
I tu przyznać muszę, że standard noclegu mnie nieco rozczarował. W pensjonacie w Gowidlinie był jednak znacznie wyższy. No ale spać na zamku, to jednak jest coś.
Zanim jednak się położyłyśmy pojechałyśmy jeszcze odwiedzić Cicily na Alasce, czyli pole namiotowe inspirowane serialem "Przystanek Alaska". Był tu więc i bar u Holinga, i sklepik Ruth - Ann, i Domek Adama, i Vylla (sic!) Maurice'a i kino u Eda widoczne na zdjęciu. Chyba kiedyś przyjadę tu sobie z namiotem.

Wiernie odtworzony charakterystyczny mural, tyle że na drzwiach stodoły
Dzień 3 (27 sierpnia)
Ten dzień rozpoczęłyśmy zwiedzaniem zamku bytowskiego. O wiele skromniejsze wyposażenie zamku, niż w Malborku, ale i tu dało się znaleźć kilka arcyciekawych rzeczy.


Dziedziniec zamkowy
To, co mnie najbardziej zainteresowało, to wystawa poświęcona dawnym kaszubskim narzędziom pracy, przede wszystkim zaś to, co dotyczyło przędzenia, tkania i gotowania.

Grzebienie do obrywania główek lnu

Bijaki do lnu

Młyn do trzepania lnu

Szczotka do czesania lnu

Młynek do kręcenia powrozów

Motowidło

Snowarka

Klocek do drukowania tkanin

Naczynie do palenia kawy

Średniowieczna rzeźba

Oświetlenie zamku

Jedna z wielu pięknych szaf

Szkatułka z XV wieku

Zamkowa toaleta

Makieta średniowiecznej zabudowy Bytowa

Wieża nie wiedzieć czemu zwana młyńską

Bytów to zachodnia granica Kaszub, więc haftów kaszubskich zabraknąć nie mogło
Z Bytowa największymi możliwymi "pipidówkami" ruszyłyśmy w stronę jeziora Łebsko. Naszym celem był skansen słowiński w miejscowości Kluki. Chociaż wielkością nie może się równać z tym we Wdzydzach, to jednak jest zdecydowanie wart zobaczenia. Tutaj można się dowiedzieć, jak bardzo biedni byli Słowińcy i jak sobie z tą swoja biedą radzili.


Chaty rybaków z Kluków zdecydowanie różnią się od tych z Kaszub

Spiżarnia
Zaciekawienie wzbudził gigantyczny kocioł. Zdaniem jednego z turystów służył on do gotowania w smole niewiernej żony. Żaden przyzwoity ludożerca by się takiego nie powstydził. Rzeczony turysta w jednym miał rację: gotowano w tym kotle smołę, ale nie z zona w środku, tylko z sieciami, które należało wysmołować.

Wielki kocioł ludożerców

Piec chlebowy

Kuchnia w jednej z chat

Izba

Ładna ta kołyska

Chyba najbardziej "ubogi" piec kuchenny

Jak na mieszkańców podmokłych terenów przystało, zbierano torf na opał

A to już wnętrze zdecydowanie zamożniejszej chaty


Urocza Baba Jaga

Kolejne bogatsze wnętrze


Pokój zamieszkiwany przez przesiedleńców z wileńszczyzny

Pluszowa kanapa to szczyt luksusu

Uwielbiam takie kredensy kuchenne
Nocleg tym razem wypadł nam pod namiotem. Jedyne co, to namiot rozbity został na przyjaznej ziemi, czyli gospodarstwie przyjaciółki.


Miejsce ostatniego noclegu
Dzień 4 i ostatni (28 sierpnia)
Po pożegnaniu naszej gospodyni ruszyłyśmy w stronę Rzucewa, by na zamku wypić kawę i herbatę.



Rzucewski zamek w dniu po weselu

Zawsze mnie zachwyca brzeg morski, na którym las niemal wchodzi do wody
Poza zamkiem w Rzucewie jest jeszcze jedna atrakcja: neolityczna osada łowców fok.

Neolityczna łódź pełnomorska

Kaszubska chata będąca siedzibą wystaw

Neolityczna chatka

Piec do wypału ceramiki

Półziemianka

Kaszubska piwniczka na zapasy
Po krótkim błądzeniu w okoliczny lesie, kiedy to nie mogłyśmy z mamą uzgodnić kierunku, w którym powinnyśmy zmierzać, trafiłyśmy w końcu na parking, gdzie czekała moja Gwiazdka. I na tym w zasadzie skończyła się wyprawa, do domu zostało nam jakieś 20 km.
Podsumowanie:
przejechanych kilometrów: 700
zwiedzonych zamków: 2
zwiedzonych kościołów: 2
zwiedzonych zabytkowych wiosek: 2,5 (te pół to to, dokąd nas nie wpuszczono)
zwiedzonych kamiennych kręgów: 1
zwiedzonych miasteczek na Alasce: 1
zgubień w lesie: 1.