środa, 24 lutego 2016

Zaklinanie rzeczywistości cz. 2 Uśredniowieczanie się

Rok 2010. Lipiec. Podejmujemy decyzję: pojedziemy w końcu po wielu latach marzeń obejrzeć inscenizację Bitwy pod Grunwaldem. Rocznicowo będzie, to na pewno z wielką pompą i na pewno warto. Dziękować bogom wszelakim w kwietniu nabyłam drogą kupna samochód z klimatyzacją. No i pojechałyśmy: ponad 30 litrów wody źródlanej (zaczerpniętej ze Źródła Marii) w bagażniku, wyjazd z Gdańska 6 rano. Przed 9 stajemy w korku dwa-trzy kilometry przed Stębarkiem. Uprzejmi autochtoni zapraszają na tymczasowe parkingi. Wraz z nowym automobilem nabyłam też i CB-radio. Odpalam. "Ale ludzie, po co parkujecie tyle kilometrów od Grunwaldu? Pod muzeum ciągle jeszcze mnóstwo miejsc!" Dzięki bogom wszelakim za wynalazek zwany CB-radio. Parkujemy 50 m od pomnika. Upał, żar iście saharyjski leje się z nieba, czerwono-rdzawy pył, który uchodzi za piasek, wciska się wszędzie. Rejs po kramikach - powrót do samochodu, gdzie czeka woda i choć trochę cienia od otwartych drzwi. I apiat' kolejna runda. Inscenizacja jaka była nie wiem, niewiele widziałam. Nie miałyśmy wystarczająco dużo zacięcia, by miejsca, z których cokolwiek będzie widać, zająć kilka godzin przed inscenizacją, więc przyszłyśmy na ostatnią chwilę. No i nie widziałyśmy nic. Znów wizyta w bagażnikowym źródełku i spacerek ocienioną alejką w stronę wschodnią. Po lewej wysoki na 2,5 m płot, brama i wartownia. I wtedy to było to, ten moment w wieczności, ten punkt zwrotny historii. Patrzymy na siebie z Klaryssą: Za rok będziemy tam, po drugiej stronie!

Dzisiaj wiem, że to piękny obóz Niemców

Kiedy byłam mała (tak między 6 a 9 rokiem życia) marzyłam o sukniach długich do ziemi, jakie w każdej porządnej bajce noszą księżniczki i królewny. I obiecywałam wtedy sobie, że jak będę duża, pojadę do Anglii, bo tam jest królowa i tam się na pewno chodzi w sukienkach do ziemi. Do Anglii pojechałam na ślub siostry, poza suknią ślubną panny młodej i moja wieczorową kiecką nic podobnego choć trochę do mojego marzenia nie widziałam. Za to panie rekonstruktorki ostentacyjnie paradujące w absolutnie cudownych szatach z trenami, czy nawet bez, stały się szczytem moich marzeń.


Moja pierwsza sukienka średniowieczna

Wierzcie lub nie, ale inscenizację Bitwy pod Grunwaldem w roku 2011 spędziłam po drugiej stronie mocy, bitwę oglądałam z samego pola bitwy paradując dumnie po pasie ziemi niczyjej w randze funkcjonariusza Justycji Grunwaldzkiej.
No, ale zanim to tego doszło był rok intensywnej i wytężonej pracy. Nawet mniej niż rok. Bo oczywiście nie wystarczy tylko chcieć. Najpierw wywiad na Forum Rekreacji Historycznych (www.freha.pl). Informacji multum, ale kurna od czego zacząć? Jakoś w oko wpadł mi czepiec rogaty. Jakaś uprzejma (co na freha jest rzadkością) pani zaprasza mnie w prywatnej wiadomości na swojego bloga, gdzie dokładnie opisuje, jak to cudo wykonać. Sprawdzam w Spisie Bagrita co to ten WKPL, do którego Pani należy. O, bractwo z Gdyni. No, to mamy od kogo zacząć. Uprzejma Pani, czyli Rita okazała się też doskonałym źródłem informacji dla początkującej krawczki średniowiecznej. Zatem, kupujemy wełenkę na popularnym portalu aukcyjnym i jedziemy z szyciem. Ambitnie, wszystko ręcznie, bez maszynowych ułatwień. Na początek giezło, sukienka robocza z krótkim rękawem. Potem jeszcze dwa giezła (na wyjazd kilkudniowy poniżej trzech giezł to za mało). Oczywiście wszystko razy dwa: dla siebie i dla Klarysy. Kolejne sukienki spodnie z długimi rękawami, nogawiczki. Hoppelanda: z trenem, szerokimi rękawami, podszyta jedwabiem. zakup butów, paska, sprzączek. Ślub kolegi z bractwa to okazja do pierwszego występu publicznego. I dalej szycie: nałęczki, chusty, kapturki. Haftowana jedwabiem sakiewka. Noże, kubki, talerze, miski, patynki. Siennik, koce, baranie skóry, płaszcze. Wiklinowe kosze do pakowania tego wszystkiego. Od stycznia zaczęłam uczęszczać na treningi tańca XV-wiecznego. Jednodniowy występ z okazji Bitwy o Wisłoujście. Długa majówka wenecka to prawdziwy sprawdzian życia obozowego: w nocy temperatura spada do -5, a namioty bez podłogi, tropiku, jedynie wypchany słomą siennik pod tyłkiem i mnóstwo warstw wełny. Małoszyce i wymarsz Chorągwi Gończej na Grunwald, no i w końcu 10 dni obozowania w lasku na grunwaldzkich polach.

Lusterko, perfumy, grzebyki, sakiewka, szpileczki - niezbędnik średniowiecznej niewiasty

Piękne są dni, zanim przybędą turyści w liczbie masowej. Tych kilku można potraktować po ludzku, pogadać, zaprosić, pokazać obóz i wnętrza namiotów. Potem turysta przestaje być człowiekiem, staje się czymś obrzydliwie dokuczliwym i zbędnym, jak komar. Jeśli ten tekst czyta jakiś turysta, to proszę, niech przyjmie do wiadomości, że my nie robimy tego show dla Was. My Was tam nie potrzebujemy. Jesteście nam zupełnie zbędni i do szczęścia przeszkadzający. Nie dostajemy pieniędzy za to, że Wy tam przyjedziecie i dacie zarobić handlarzom czy gminie. Ja za to, że pojadę na Grunwald też płacę. Płacę składkę za drewno, słomę i bages identyfikacyjny. Do tego muszę mieć oczy dookoła głowy, by Was pilnować, byście mi znów czegoś nie ukradli. Pardon, nie zabrali sobie na pamiątkę, jak w roku 2011, kiedy cwany turysta zaiwanił mi glinianą butelkę na wodę. Wierzcie mi, my się rewelacyjnie bawimy bez Was. Pieniądze na Was zarabiają inni, nie rekonstruktorzy.
Dobra, dość wylewania jadu na turystów.
Potem była impreza zamknięta, czyli Stepy Pomorskie. W roku 2009, kiedy przekopywałam Fredę, znalazłam ogłoszenie o tej elitarnej imprezie, na którą by się dostać, trzeba mieć poręczenie i przejść ostrą weryfikację. W życiu bym nie przypuszczała, że dwa lata później znajdę się w gronie gości, a trzy lata później będę jedną ze współorganizatorek tejże imprezy. Tam też usłyszałam o wspaniałej Mazovii – imprezie fabularyzowanej w realiach Polski dzielnicowej. Ach, godzinami słuchało się opowieści imć Jaśmina. Jako namiętna wielbicielka RPG zapragnęłam choć raz pobawić się w coś takiego. Trzeba jednak przygotować sobie komplet strojów XIII-wiecznych…

Stepy Pomorskie 2011 - widok od strony kuchni

Rekonstrukcja uzależnia, nawet silnie. Jest jak diabeł, któremu chcesz dać jeden palec, a ten paskudnik zżera ci całą rękę. W roku 2012 miałyśmy już swój własny namiot, krzesła, wiklinowe kufry, kolejne kiecki i giezła.
Mazovia została przeniesiona pod Słupsk i stała się Pomeranią, a ja już jako współorganizator objęłam rządy w karczmie. Menu było prima sort. Jak potem określono: poziom karczmy mediewalnej wznieśliśmy na himalajskie szczyty. Był schab w żurawinach, kurczak w winogronach, sałatka armeńska, podpłomyki, racuchy, wątróbka na słodko, ryba w cieście, twarogi wytrawne i słodkie, jajka na wiele sposobów, zupa rybna, rosół królewski, wina wszelakie własnej roboty, podpiwek i herbata ze świeżej dzikiej mięty, która w ilościach dość sporych dostarczali karczmie miejscowi rozbójnicy. Wszystkie potrawy gotowane oczywiście na palenisku, zaś naczynia szorowane piaskiem w płynącym nieopodal potoku.
Po lesie grasowali zbóje i jakieś wschodnie tatarzyny, templariusze strzegli mostu, Mazowszanie brodu, a po drogach wędrował handlarz relikwiami. Nabyłam drogą kupna ząb smoka zabitego przez św. Jerzego, kołek osinowy srebrem malowany i o święte groby ocierany na wampiry oraz kamień wydobyty z dna Morza Czerwonego, kiedy się przed Mojżeszem rozstąpiło było. W karczmie karawany kupieckie stanęły: jedna z Rusi, druga aż ze stepów czarnomorskich. Gruchnęła wieść, że rozbójnicy w lesie skarby mają poukrywane, dwóch panów do pojedynku stanęło, jeden z templariuszy napojem miłosnym upity zakochał się w niewieście nadobnej, trefnisie występ dali, oj działo się, działo…
Jakoś po Grunwaldzie zostałam zaproszona przez Zespół Tańca Dawnego Chastelana, by razem z nim wziąć udział w Korowodzie – pokazie tańca dawnego połączonego z warsztatami odbywającego się co roku w Warszawie. Oczywiście wymagało to regularnych treningów. W ramach uczestnictwa w Korowodzie wzięłam udział w warsztatach, dzięki którym nauczyłam się robić peruki, czesała mnie najdroższa fryzjerka w RP na bal w Pałacu Opatów, w podziemiach Muzeum Narodowego mogłam z bliska (dosłownie z lupą w reku) badać wyroby tekstylne sprzed setek lat (już wiem skąd nazwa lity pas kontuszowy), koronki, hafty i aplikacje.
Rok 2013. Już przełom XIV i Xv wieku oraz XIII Europy Zachodniej nie wystarczają. Rozpoczynam Projekt Kipczak. Kipczacy, Kumani, Połowcy – koczownicze plemię azjatyckie, które we wczesnym średniowieczu dotarło nawet na tereny dzisiejszej Polski. Ku mojemu zmartwieniu, kobiety noszą spodnie. No trudno, poświęcę się. (Nienawidzę spodni i generalnie nie noszę takiej części garderoby). Zatem: spodnie kraciaste wpuszczane w długie buty kroju nowogrodzkiego, tunika z jedwabiu w kolorze młodej wiosennej trawy, kaftan bordowy z mieszanki wełniano-jedwabnej obszywany wzorzystym jedwabiem i charakterystyczna czapka z rogami. Kierunek Cedynia. Jedziemy z trzema końmi, mamy zakontraktowany pokaz. Po krótkich namowach Rosamar decyduję się na obozowanie pod płachtą, bez namiotu, jeno baranica pod tyłkiem i siodło pod głową. Jesteśmy bogatymi Połowcami, nasze jedwabne tuniki świecą się z daleka, nie to, co siermiężne słowiańskie ciuszki  z naturalnego, brązowego, szarego czy ewentualnie zgniłozielonego leniku.

Moje ulubione zdjęcie: Matka Boska Świecińska

Pod grodem obozuje kilku kramarzy. U jednego z nich wypatrzyłam cudne lusterko z polerowanego brązu. Spodziewając się sumy trzycyfrowej i to bynajmniej nie zaczynającej się od jedynki, pytam o cenę. Pięćdziesiąt polskich złotych. Cholera, nie mam gotówki, wzięłam tylko karty. Na gwałt szukam Blondiego. Pożyczy pieniądze, ale musi skoczyć do samochodu na parkingu. Czekam z lusterkiem w reku, by nikt mi go nie podwędził. Do kramarza podchodzi dziewoja, English speaking. Kramarz lengłydża ni w ząb. Robię za tłumacza. Gdy wraca Blondi z czystego przyzwyczajenia pytam o jakiś upust. W podziękowaniu za tłumaczenie cena zjechała do trzydziestu złotych! Dziesięć centymetrów średnicy, trzydzieści dekagramów pięknego walcowanego na zimno i polerowanego brązu za 30 złotych?!
Grunwald: latarenka z drewna i pergaminu, grzebień z kości, brązowa łyżeczka srebrzona, karafka ze szkła dmuchanego, utensylia kosmetyczne, krawieckie, biżuteryjne. Drogie hobby sobie wybrałam. Na szczęście co nieco udaje się sprzedać: Tęczową Chustę, skarpety igłą tkane z ręcznie przędzionej wełny, frywolitki.
Tak, to prawda: wydaję setki złotych na ubrania, które z mody wyszły setki lat temu, mój dom wygląda jak rekwizytornia teatralna lub ekspozycja muzealna, w 35 stopniowym upale twardo biegam zakutana w wełnę, na jedną parę butów z epoki wydają więcej pieniędzy niż na jakiekolwiek buty współczesne, moja lista życzeń prezentowych wygląda jak zamówienie zaopatrzeniowca ze służb kwatermistrzowskich, a kiedy potrzebuję jakiegoś przedmiotu codziennego użytku, którego akurat nie mam, rozważam całkiem serio, czy zamiast go kupować, nie zrobić sobie samej i to nie z półproduktów, ale z surowych materiałów, nawet jeśli wymagałoby to wytopu żelaza, strzyżenia owiec, ukatrupienia zwierzątek domowych sąsiada i wycięcia paru drzew. Mam totalnego świra, ale o tym wiedziałam od zawsze. I dobrze mi z tym. chcę umierając móc powiedzieć: przynajmniej się nie nudziłam.

Czas na ucztę u Wielkiego Mistrza Zakonu Krzyżackiego

czwartek, 18 lutego 2016

Zaklinanie rzeczywistości cz. 1

Nie ma lepszej metody na zaklinanie rzeczywistości, niż tworzenie czegoś. O koronce powiedziano, że jest dziełem bogini, a zajęciem dla królowej.
Koronkowe ozdoby jajek wielkanocnych

Koronkowy naszyjnik z perłami i kamieniami półszlachetnymi

Śnieżynka

Serweta z koronką i bursztynami

Krwisty naszyjnik z perłami

Zakładka

Niezapominajkowa bransoletka

Serwetka dla koleżanki

A to serwetka przejęta przez mamę

Koronkowy prezent dla siostry

Haftowano-koronkowy prezent dla siostry

Jeszcze jedna serwetka już nie pamiętam dla kogo








czwartek, 11 lutego 2016

Pożegnanie z Afryką

Ponad osiem lat temu miałam niebywała okazję spędzić miesiąc w Afryce Południowej. Mieszkałam może ze dwieście metrów od brzegu Oceanu Indyjskiego, a na cały tydzień zostałam zabrana na safari do rezerwatu Sondella.
Wszystkich przybywających witał pies Burów, czyli Boerboel o wdzięcznym imieniu Buddy
Palma ogrodowa niewiele cienia dawała
Widok sprzed bramy posesji. Tak, to, co widać w tle, to Ocean Indyjski

Wybrzeże przeważnie było skaliste, ale gdzieniegdzie trafiały się piaszczyste plaże

Plaże bywały z reguły przy ujściu rzeki. Na szczęście wodospad oddzielał plaże od terytorium krokodyli
Dziwne Smocze Góry widziane z autostrady



Spalony słońcem podzwrotnikowi busz

Nadciągająca burza
Challete - czyli domki dla turystów

Bardzo przyjemna sypialnia
Rano odwiedzała nas niala, łakoma na owoce




O ile zwierzątka na dwóch poprzednich fotografiach są znane, o tyle temu potrzebny jest podpis: antylopa gnu

Jednego dnia przeżyliśmy najazd surykatek


Mrówkojady
Kudu z wielkimi uszami
Jezioro Antylop

Wiszący most, który przeszłam z dziką uciechą

Pierwszy spotkany Zulus

Występ artystyczny

Oko w oko z rekinem







wtorek, 9 lutego 2016

Moje wiejskie ustronie

Słuchając audiobooka Astrid Lindgren "My na wyspie Saltkrakan" i zachwycając się owa niesamowitą atmosferą ustronia na bałtyckiej wysepce, serdecznie żałuję tych, którzy takiego miejsca ucieczki z wielkomiejskiego gwaru nie mają. I wielce doceniam swoje szczęście, że ja miałam i nadal mam swoje Saltkrakan. Moje Saltkrakan nazywa się Trzebuń. Kiedyś była to zaiste prawdziwa wioska na krańcu świata. Dzisiaj niestety, trochę się ucywilizowała.

Tu spędzaałam niemal każde wakacje

Brukowana droga wiodła z Dziemian do Trzebunia i tu się kończyła. Dalej można było jedynie jechać konno lub iść na piechotę do Somin. Próba jazdy samochodem kończyła się zakopaniem się w głębokich piachach.

Piękna drewniana chata kryta strzechą. Godzinami potrafiłam się tu bawić w komórce.
Każda burza w Trzebuniu budzi wielki respekt






Niestety, dzisiaj tej chaty już nie ma



Nasza chata - widok od strony ogrodu

Widok z ogrodu na Jeziorko

Nasze oczko wodne, czyli prywatna hodowla ryb mojego taty

Wino obrastające domek, dostarczające owoców do wina domowej roboty

Altanka, w której można siedzieć całymi dniami (i nocami)

A miała to być mała choineczka




Zaiste, można tu spędzić cały rok i nigdy się nie nudzić. Szkoda, że do pracy daleko...